W weekend staram się nie pracować, a cały tydzień pracuje ile się da. W niedzielę zazwyczaj nie otwieram nawet komputera, nie zaglądam co tam w telefonie. Na każdy dzień wyznaczam sobie jeden duży cel związany z pracą i kilka mniejszych. Jem zawsze pięć posiłków dziennie i co najmniej raz w tygodniu testuję nowy przepis. W zasięgu naszego wzroku znajdziemy charakterystyczne budynki Opery Królewskiej, Grand Hotelu czy Nationalmuseum. Po przekroczeniu mostu Norrbro znajdujemy się na uroczej sztokholmskiej starówce. Najpierw spacerujemy wzdłuż nabrzeża, gdzie przycumowane są statki, w tym m.in. te przerobione na hotele. Odbijamy w bok w jedną z wąskich Udziel odpowiedzi na proste pytanie „Grecja w szwecji”. Jeżeli nie znasz prawidłowej odpowiedzi na to pytanie, lub pytanie jest dla Ciebie za trudne, możesz wybrać inne pytanie z poniższej listy. Jako odpowiedź trzeba podać hasło ( dokładnie jeden wyraz ). Dzięki Twojej odpowiedzi na poniższe pytanie, rozbudujemy słownik haseł Nowoczesny dom w greckim stylu. Tekst: Andrzej Markowski 08-07-2016 13:00. Ten dom jest jak kawałek Grecji w Polsce. Może w innej okolicy mógłby zaskakiwać. W Konstancinie - podwarszawskiej dzielnicy willowej - otoczony sporym ogrodem i pięknymi drzewami wydaje się na swoim miejscu. Dom w reckim stylu. Fot. Bo przecież teoretycznie takie tematy jak zdrada, czy depresja, są tematami tabu. Po raz kolejny doszłam do wniosku, że psychologowie muszą mieć w Grecji ciężko. Bo tu, najlepszą terapią jest wygadać się komuś bliskiemu… Na koniec zawisło w powietrzu katharsis. Aż widać było po oczach, że Ogórkowi zwyczajnie jest lżej… Kamienie Ogrodowe Szare Otoczaki z Grecji 25KG (kamienie ogrodowe ogród szare 25) ☝ taniej na Allegro • Darmowa dostawa z Allegro Smart! • Najwięcej ofert w jednym miejscu • Radość zakupów ⭐ 100% bezpieczeństwa dla każdej transakcji • Kup Teraz! kawałek Grecji w Szwecji; Ostatnio dodane hasła. w starożytności zbroja zdobyta na wrogu; analogiczność, zgodność, wspólność; otaczają mózg albo dętki; laureat pokojowej Nagrody Nobla w 1971 roku; pracy lub rozumowania; gryzipiórek, urzędas, urzędniczyna; uraz słoneczny; zawikłanie, zagmatwanie, bełkotliwość; solanka lub IsJNE. Lista słów najlepiej pasujących do określenia "grecki kawałek w Szwecji":KORAKRÓLESTWOAMBASADANILKALMARSTRZĘPKĄSEKKĘSOMEGAKLINSKOSEZOPETASKRAWEKODŁAMEKOCHŁAPDRZAZGAARESKSIDZWONKO Gullholmen Gullholmen, typowa szwedzka wyspa położona na zachodnim wybrzeżu kraju. Rozwinęła się bardzo dzięki rybołówstwu w okresie obecności dużych ławic śledzi. Ściągała wtedy mieszkańców, którzy korzystając z obowiązującego na terenie wyspy prawa mogli sobie „brać” kawałek ziemi na własność i się budować. Dlatego też jest tam dosyć ciasno, bo zabudowania stoją jedno przy drugim, nieraz zachodząc na siebie dachami. Wraz ze spadkiem ilości śledzia w tamtejszych wodach zmniejszała się ilość mieszkańców, którzy przenosili się w inne rejony Szwecji. Obecnie stałych mieszkańców wyspy jest niewielu, bo około 100-120. Z kolei latem jest tu tłoczno jak we Władysławowie. Bo zjeżdżają się na Gullholmen Szwedzi, którzy swój miesięczny urlop zamiast w Egipcie wolą spędzić w swoim kraju. I wcale im się nie dziwię, bo szwedzkie wybrzeże jest urocze, klimat przyjazny (nie musisz się z duchoty chować w klimatyzowanym pokoju, tylko cały dzień możesz spędzać na skałach muskany morską bryzą), kawę w kawiarniach podają po szwedzku (mocną, z ekspresu przelewowego, z dolewką w cenie), bułeczki cynamonowe są na wyciągnięcie ręki a w ramach dziennej dawki ruchu można wskoczyć na swoją żaglówkę i zrobić rundkę po archipelagu. Gullholmen Gullholmen to wyspa, na której obserwować możemy „szwedzkość”, bo na wyspie wypoczywają tylko rodowici Szwedzi. Nie ma tu Arabów (tak powszechnie obecnych chociażby w Göteborgu), nie ma czarnoskórych, a obywatele ze wschodniej Europy pojawiają się pewnie tylko po to by odmalować jakiś dom od czasu do czasu. Jest za to typowy klimat nadmorskich szwedzkich wysepek, do których dostajemy się promem zostawiając auto na stałym lądzie. Jest jedna główna promenada, wzdłuż której usytuowane są kawiarnie i restauracje serwujące krewetkowe kanapki i homary. Są budki z jednymi z najlepszych lodów świata, o porcjach potrójnie większych niż w Polsce. Są małe sklepiki z ubraniami w stylu żeglarskim i marynistycznymi pamiątkami. Na Gullholmen była też mała dziewczynka, która otworzyła punkt sprzedaży lemoniady nie zapominając przy okazji o marketingu (po całej wyspie rozwiesiła kartki z ręcznie wypisaną informacją, gdzie dostaniemy najlepszą lemoniadę i truskawki 🙂 ). Stenstuga Jako jedna z najstarszych rybackich wiosek w Szwecji, nie zapominając o swojej historii, Gullholmen udostępniło turystom też kilka zabytków – najstarszy dom na wyspie Stenstuga (otwarty tylko dwa dni w tygodniu, kiedy my tam byliśmy akurat był zamknięty), Skepparhuset (Skipper’s House) z XIX w., czy kilka muzeów. Ja na wyspach najbardziej lubię wędrówki po skałach od strony otwartego morza i urocze czerwone domki na łódki. Na Gullholmen urzekły mnie dodatkowo stare czerwone magazyny usytuowane wzdłuż wybrzeża, obecnie przerobione na hotele, domki letniskowe i kawiarnie, przed którymi wylegiwali się odpoczywający na wyspie Szwedzi. Moje umiłowanie do tej rybackiej skandynawskiej architektury zostało jeszcze wzmocnione… Gullhomen może być doskonałą propozycją na jednodniową wycieczkę z Göteborga. Żeby się tutaj dostać najlepiej jest wynająć auto. Dojazd z Göteborga trasą E6 w kierunku północnym od miasta, przez wyspy Tjörn i Orust. Następnie ok. 10 minut promem z Tuvesvik – auto zostawiamy na parkingu, na prom wchodzimy pieszo. Wyspę zwiedza się pieszo. Najlepiej zagubić się pomiędzy domami, wędrować bez celu, by wreszcie dotrzeć na skały nad samym morzem. Na Gullholmen na turystów czekają: Stenstuga – dom z XIX wieku Skepparhuset (Skipper’s House) kościół Gullholmens Kyrka Opatija to była nasza druga baza wypadowa (po Ninie) podczas czerwcowej objazdówki po Chorwacji. Rozważaliśmy Opatię i Pulę - chcieliśmy mieć dobry dojazd do kilku miejsc na Istrii oraz na wyspę Krk, a zarazem, żeby w wybranym przez nas miasteczku też było co robić. Pula ciągnęła mnie bardziej z historycznego punktu widzenia (i patrząc wstecz, chyba bym jednak wolała tam nocować ;) ), ale Opatija wygrała bazą noclegową - w Puli ciężko było znaleźć większe mieszkanie z parkingiem przy centrum w sensownej cenie. No i z Opatii bliżej było potem do granicy i do Wiednia, co też jest plusem, bo nie lubię siedzieć godzinami w samochodzie :P. Na zwiedzanie miasteczka poświęciliśmy półtora dnia, wliczając w to też spacer po długiej promenadzie i myślę, że na Opatię tyle czasu w zupełności dzisiejszej Opatii były zamieszkane od ok. 700 roku. Na przestrzeni wieków przechodziły z rąk do rąk, ale kiedy zachodnia część Istrii trafiła w ręce Wenecjan, Opatija przypadła Habsburgom. Austriacy zresztą po dziś dzień lubią te rejony, choć cesarstwo już dawno się rozpadło - na Istrii wielokrotnie byliśmy zaczepiani po niemiecku, a większość mijanych samochodów miała austriackie i niemieckie tablice. Polaków za to napotykaliśmy zdecydowanie mniej niż na południu kraju. Boom na Opatię, który przyczynił się do szybkiego rozwoju miasteczka, nastąpił w połowie XIX wieku. Na polecenie bogatego kupca z Rijeki (Igno Scarpia) zbudowano tutaj Villę Angiolina, którą wkrótce potem przejęła firma kolejowa - w willi nocował nawet sam arcyksiążę Rudolf. Potem, jak grzyby po deszczu, w Opatii wyrastały kolejne wille i hotele - w tym najstarszy chorwacki hotel Kvarner z 1884 roku. Sporo tych perełek architektury się zachowało, niektóre w słabym stanie, inne - dzięki pieniądzom wyłożonym w renowacje - wciąż zachwycają. Zarówno park Angiolina, jak i znajdującą się w jego centrum willę, można dziś zwiedzać. W środku utworzono Chorwackie Muzeum Turystyki, w którym skupiono się jednak głównie na historii samej willi oraz Opatii, nazwa muzeum jest więc trochę na wyrost ;). Mieliśmy szczęście i akurat trafiliśmy na dzień z darmowym wstępem, więc ochoczo skorzystaliśmy - zwłaszcza, że w środku było chłodniej niż na zewnątrz... Wystawy są nieduże i na obejście całości poświęci się mniej niż pół godziny - warto jednak zajrzeć, by przyjrzeć się pięknym wnętrzom (nieco mniej: też wystawom ;) ).Przez park Angiolina ciągnie się też mur z pięknymi muralami - internet podrzuca tutaj hasło Opatija Wall of Fame, czyli ściana sławy w Opatii. Przedstawione tu postacie są w jakiś sposób związane z miejscowością - albo się tu urodziły, albo odwiedziły chorwackie wybrzeże. Znajdziemy tu Einsteina, cesarza Franciszka Józefa, Roberta de Niro czy Gustava Mahlera. Uwielbiam murale, więc i tutaj nie odkładałam aparatu ani na chwilę ;). Choć na ścianie z muralami polskich twarzy nie zobaczymy, nie znaczy to, że takich w Opatii nie znajdziemy. Spacerując wzdłuż wybrzeża, natrafiliśmy na dwie polskie pamiątki. Pierwszą ufundowała Ambasada RP w Zagrzebiu wraz z Polskim Towarzystwem Kulturalnym w Rijece i poświęcona jest Józefowi Piłsudskiemu, który w Opatii swego czasu mieszkał. Kawałek dalej, koło portu, znaleźliśmy też popiersie Henryka Sienkiewicza, który Opatię odwiedzał kilkukrotnie - ostatni raz w 1905 roku, po otrzymaniu Nagrody jak już spacerowaliśmy tym wybrzeżem, to oczywiście musieliśmy i zajrzeć do położonego tuż obok kościoła - widocznego zresztą na jednym z pierwszych zdjęć tego wpisu. Kościół św. Jakuba to jeden z głównych zabytków Opatii - oryginalnie zbudowany w 1420 roku, kompletnie przebudowany na początku wieku XVI i pod koniec XVIII, a kolejne zmiany wprowadzono jeszcze w okresie międzywojennym... Więc choć sam budynek z zewnątrz wygląda na bardzo zabytkowy, jego wnętrze po tylu zmianach jest już dużo bardziej nowoczesne. Większego wrażenia nie wywiera, ale ze względu na jego wartość historyczną trzeba było tu zajrzeć ;).Tuż obok kościoła św. Jakuba znajduje się charakterystyczny budynek artystycznego pawilonu, zbudowanego na początku XX wieku. Nosi on imię Juraja Šporera - chorwackiego lekarza, który szeroko reklamował Opatię jako kurort uzdrowiskowy. Miasto o nim nie zapomniało ;). A kawałek dalej dojdziemy do najczęściej fotografowanego punktu w Opatii - zresztą sama umieściłam go na pierwszym zdjęciu tego wpisu. Rzeźba przedstawiająca dziewczynkę z mewą stała się już symbolem miasteczka. Jednak oryginalnie w tym miejscu znajdowała się figura Madonna del Mare, postawiona przez rodzinę zmarłego na morzu hrabiego Arthura Kesselstadta. Maryję jednak też pokonały sztormy, zniszczoną rzeźbę odnowiono i umieszczono w muzeum, a ja jej miejsce w 1956 roku postawiono dziewczynkę z mewą. Jak już wspomniałam, kościół św. Jakuba nie wywarł na mnie specjalnego wrażenia. Ku mojemu zaskoczeniu, całkowicie inaczej miała się sytuacja z kościołem Zwiastowania NMP, który jest przecież dużo nowszy (zbudowano go na początek ubiegłego wieku). Trzynawowa świątynia w stylu neo-romańskim przyciąga uwagę - szczególnie nieotynkowaną i niepomalowaną cegłą we wnętrzach. Budowę kościoła według projektu Karla Seidla rozpoczęli w 1906 roku Austriacy, ale że początek XX wieku do najspokojniejszych okresów nie należał, to kościół kończyli już Włosi. Choć dalej wygląda on na nieukończony - nie tylko ze względu na widoczną cegłę, ale też brak jakichkolwiek dodatkowych elementów wnętrza rzucających się w oczy. Mimo wszystko ta prostota przypadła mi do gustu jednak bardziej niż poprzednio odwiedzona świątynia :).Wróćmy jednak na wybrzeże - w końcu to wokół niego kręci się większość życia turystycznego Opatii. A idealnym miejscem spacerów jest promenada Franciszka Józefa, znana bardziej jako Lungomare. Zaczyna się w oddalonej kilka kilometrów od Opatii miejscowości Volosko, do której zresztą dotarliśmy spacerem i której klimatyczny port bardzo mi wpadł w oko. Dalej promenada biegnie przez Opatię, mijając plaże i kąpieliska, hotele i wille, aż dotrze do położonej ładny kawałek dalej miejscowości Lovran. To spacer na ok. 12 km w jedną stronę, więc my zdecydowaliśmy się na przejście tylko odcinka, no ale w dwie strony - i tak wyszło nam kilkanaście kilometrów spaceru ;)Wspomniałam przed chwilą plaże i kąpieliska - faktycznie, w Opatii i okolicach sporo jest miejsc wyznaczonych do kąpieli lub opalania. Nie oczekujmy jednak szerokich, piaszczystych plaż - to po prostu nie tutaj ;). Zastaniemy za to niewielkie kamieniste plaże albo większe, wybetonowane kąpieliska z drabinkami wchodzącymi do wody. Na większość z nich nie można wprowadzać psów i grożą za to wysokie grzywny, więc podróżujący z czworonogami muszą się specjalnie rozejrzeć za przyjaznymi psom plażami (na szczęście takie też mijaliśmy, idąc promenadą). Bardzo mi się też spodobała infrastruktura, nawet na takich małych pobocznych kąpieliskach. Postawione przy plaży przebieralnie, często też w pobliżu były darmowe łazienki i prysznice - czyste i to po prostu kurort turystyczny - z ciekawymi zabytkami (te XIX-wieczne wille naprawdę mają swój klimat), pięknym wybrzeżem, a także mnóstwem hoteli i odpowiednio wyższymi cenami ;). Choć i tak - dzięki pandemii - udało nam się wynająć duże mieszkanie w bardzo dobrej cenie jak na chorwackie warunki. Przy okazji polecam jeszcze pizzerię Roko, jeśli szukacie dobrego jedzenia w przystępnej cenie niedaleko centrum - daleko do Włoch stąd nie ma, to i włoska kuchnia jest na poziomie... ;) Kiedyś baza szwedzkiej floty wojennej. Położona na 33 wyspach i uznana za najsłoneczniejsze miasto w Szwecji. Zabieramy Was w jednodniową wycieczkę po Karlskronie. Do centrum Karlskrony, położonego na wyspie Trosso, dojeżdżamy z terminalu promowego autobusem numer 6. Wysiadamy na przystanku przy Hoglands park. Jest sobotni poranek, jeszcze przed godziną 9 rano – miasto śpi, otwartych jest jedynie kilka kawiarni oraz McDonald’s za rogiem. Tam właśnie kroki kieruje większość Polaków, którzy tak jak my przypłynęli do Szwecji na jeden dzień. W McD można napić się kawy (ceny wahają się między 17 a 21 SEK) oraz skorzystać z bezpłatnego internetu bezprzewodowego. Idąc dalej w górę dochodzimy do głównego placu w Karlskronie – Stortorget. Na środku Wielkiego Rynku znajduje się pomnik króla Karola XI, który założył miasto, a teraz dumnie podziwia swoje dzieło. Tuż obok znajduje się Kościół Fryderyka, kościół Trójcy Świętej, ratusz Rådhuset oraz stara wieża ciśnień w formie średniowiecznego zamku. Miasto powoli budzi się do życia – na rynku pojawiają się lokalni sprzedawcy, kupić można od nich nie tylko owoce i warzywa, ale również kwiaty czy artykuły gospodarstwa domowego. Przy Stortorget 2 znajduje się punkt informacji turystycznej – pracownicy chętnie udzielają ciekawych informacji, co warto zobaczyć w Karlskronie i okolicach, możemy zaopatrzyć się w bezpłatną mapkę miasta czy rozkład promów pływających na pobliskie wysepki. Informacja jest czynna przez cały rok od poniedziałku do soboty. Idąc na zachód popularną ulicą handlową Ronnebygatan dojdziemy na nabrzeże, gdzie cumują łódki, a gdzie również znajduje się kiedyś tętniący życiem targ rybny Fisktorget. O czasach świetności tego miejsca przypomina rzeźba Rybaczki. Tuż obok znajduje się świetne miejsce na piknik oraz podziwianie panoramy miasta od strony morza – Stakholmen to skalista, jedyna niezabudowana wysepka w centrum miasta. Chętnie odwiedzana przez turystów oraz lokalnych mieszkańców. Przy nabrzeżu znajduje się Muzeum Regionu Blekinge – poza sezonem wakacji letnich wejście do muzeum jest bezpłatne, w okresie od 1 czerwca do 31 sierpnia bilet wstępu kosztuje 60 SEK. Ekspozycja poświęcona jest codziennemu życiu mieszkańców regionu Blekinge. Na tyłach muzeum znajduje się plac zabaw z charakterystycznymi czerwonymi domkami, łódką, stajnią i piaskownicą. Dostępny jest bezpłatny internet bezprzewodowy. Kierując się ulicą Ronnebygatan na wschód dojdziemy na wyspę Stumholmen, która przez ponad 300 lat służyła jako teren wojskowy. Znajduje się tu Muzeum Morskie (Muzeum Marynarki Wojennej) – chyba najchętniej odwiedzane miejsce w Karlskronie. Wejście do muzeum jest płatne 130 SEK dla osoby dorosłej, dzieci poniżej 18 roku życia wchodzą za darmo. W środku znajdziemy bogatą kolekcją XVIII-wiecznych modeli okrętów, broń artyleryjską i broń palną, możemy też zobaczyć, jak wyglądało życie na okręcie. Podczas zwiedzania muzeum możemy wejść do krótkiego tunelu podwodnego i przejść się wśród szczątków okrętu liniowego z XVIII wieku. Nowością w muzeum jest łódź podwodna HMS Neptun. Na wyspie Stumholmen można odpocząć na zielonej trawie, a w sezonie letnim kąpać się w morzu, dzieci znajdą dla siebie rozrywkę na placu zabaw, małej plaży czy zjeżdżalni w kształcie ludzkiej głowy. Na główną wyspę Trosso wracamy mostem i kierujemy się na północ, skąd odpływają bezpłatne promy na wyspę Aspö. Rejs trwa około 25 minut, a po drodze możemy podziwiać panoramę Karlskrony. Na południe od Stumholmen znajduje się z kolei Nabrzeże Królewskie oraz Bastion Aurora – to tu mieszkańcy Karlskrony witali królów Szwecji przybywających do miasta od strony morza. Różowo-biały budynek to dawna rezydencja gubernatora regionu, obecnie burmistrza. Tu znajduje się także jeden z największych drewnianych kościołów w Szwecji: Amiralitetskyrkan oraz drewniana rzeźba Rosenbom, która pełni funkcję skarbonki na datki dla ubogich. Dobrze zachowany układ przestrzenny miasta z szerokimi ulicami i monumentalną barokową architekturą sprawiły, że Karlskrona została w 1998 roku wpisana na Listę światowego dziedzictwa UNESCO. Miasto można spokojnie zwiedzić na piechotę w jeden dzień, można też wypożyczyć rowery. Karlskrona ma w zanadrzu atrakcje dla każdego, rodziny podróżujące z dziećmi na pewno nie będą się tutaj nudzić. W sumie w Karlskronie spędziliśmy niemal 10 godzin i udało nam się zobaczyć wszystkie najważniejsze atrakcje w mieście i popłynąć jeszcze na wyspę Aspö. Aby dotrzeć w ten odległy kawałek Niemiec, trzeba jechać autem od 9 do 11 godzin. Podróż pociągiem zajmuje około 15 godzin, zaś autobusem około 12 godzin. Błogosławieństwem był więc godzinny lot z Krakowa do Hamburga, podobnie jak ten z Krakowa do Szczecina trzy lata temu. Potem jedynie trzy godziny pociągiem i człowiek jest na miejscu, w Rostock, nad niemieckim Bałtykiem, u siostry i szwagra. Nie wiem, czy znam kogokolwiek, kto nie jest naszym wspólnym znajomym, kto w to miejsce dotarł albo o nim słyszał. I dlatego chciałem o tym miejscu opowiedzieć. W Polsce oczy szczypią. To syndrom o którym pisał Filip Springer w „Wannie z kolumnadą”. Bolą od nadmiaru reklam wszelkiej maści, od chaosu architektoniczno-krajobrazowego. Szczególnie bolą zaś nad polskim morzem, tak bardzo ukochanym przez nas wszystkich. Jakkolwiek nieprzewidywalna byłaby bowiem pogoda nad naszym wybrzeżem, Polak ma sentyment, Polak ma potrzebę. Być nad Bałtykiem choć raz w roku to dla wielu luksus, dla niektórych to sentyment. Dla mnie Morze Bałtyckie jest sentymentalne na wskroś, piękne na swój sposób, bogate, bo przytulone do tylu krajów o różnej historii i kulturze. Być nad Bałtykiem to rzecz miła, nie musi to być Bałtyk nasz, może być obcy, jak rok temu w Szwecji, albo jak przed chwilą, w Niemczech Wschodnich. Purysta geograficzny poprawi mnie i przypomni, że to raczej Niemcy północne, ale nie, dla mnie to nie północ, chłodna i purytańska. Północ to może być norweska albo szwedzka, no może jeszcze fińska. To tutaj to Wschód na wskroś oswojony, bo jeszcze niedawno socjalistyczny. Ten, kto świadom historycznych uwarunkowań, wybierze się w te okolice, stwierdzi, że Niemcy to kraina swojska. Jeśli zaś pojedzie potem do Szwabii czy Bawarii nie uwierzy, że wciąż przebywa w tym samym kraju. Dlatego właśnie lubię tą wschodnią, acz północną półkulę Niemiec. Do Rostock, po trzyletniej przerwie, przyciągnął mnie ślub mojej drogiej siostry, rzecz, jak widać, niezwykle prywatna. Zastanawiałem się więc, czy oprócz mnie, oprócz rodzin innych Polaków tam mieszkających, ktoś tam jeszcze naprawdę dociera? Okazuje się, że owszem, docierają tam narody całego świata, i niekoniecznie mowa tutaj o emigrantach politycznych, czy zarobkowych. Rostock,wraz ze swoją malowniczą portową częścią w Warnemünde, to jeden z głównych portów, do których zawijają gigantyczna wycieczkowce a także promy pływające non stop między Meklemburgią a Szwecją, Danią, Norwegią i pozostałymi krajami w basenie Bałtyku. Dla tych, którzy przypadkiem lub przejazdem, przemierzać będą Meklemburgię, postanowiłem napisać ten tekst. Historia tego miejsca sięga daleko. Jedno z miast Hanzy, potężnej organizacji handlowej portowych miast północnej Europu. Jednak w tej nowszej historii, za czasów Rzeszy, umiejscowiono tam potężny przemysł, część machiny wojennej, która produkowała samoloty Heinkel. Rostock, posiadając ogromne zakłady produkcyjne tej firmy, stał się jednym z głównych celów alianckich bombardowań, które obróciły to miejsce w proch. Nie miało ono wielkiego szczęścia jeśli chodzi o odbudowę. Będąc częścią Niemieckiej Republiki Demokratycznej, stało się wielkim placem budowy, gdzie oprócz zabytkowej starówki, odbudowanej tylko częściowo, swój dom znalazła cała masa socjalistycznych perełek. Mimo to, nie jest to miejsce brzydkie i bezpłciowe, wręcz przeciwnie, Rostock i okolice potrafią zachwycić i sprawić, że człowiek naprawdę odpocznie, a może nawet umrze. Ale o umieraniu potem. Rostock to największe miasto Meklemburgii z jednym z najstarszych, założonym w 1419 roku, uniwersytetów na świecie. Warto wpaść na chwilę na stare miasto, w okolice Neuer Markt. Ostało się tam sześć budynku w stylu Hanzy, resztę odbudowano po wojnie w uproszczonym stylu. Położony tuż obok rynku kościół Mariacki to jeden z symboli miasta, do którego warto wejść choćby tylko po to, by zobaczyć astronomiczny zegar Hansa Düringera. Z tych okolic większość odwiedzających miasto rusza w spacer po głównej handlowo-turystycznej ulicy miasta – Kröpeliner Straße. Dochodząc do mniej więcej połowy tej ulicy, na placu uniwersyteckim, warto skręcić lekko w lewo i odpocząć z dala od tłumów w uroczym zaułku tuż za najstarszym kościołem miaste – Nikolaikirche. Jednak dla mnie zupełnie inna, najdalsza i najbardziej północna część Rostocku, stanowi jego największą atrakcję. Do tego miejsca przyjeżdża się, aby umrzeć – powiedział do Madzi młody chłopak z Lipska siedzący obok nas w przyjemnej restauracji na uboczu Warnemünde, kurortu na północnym krańcu miasta. Rzeczywiście, ludzie w naszym wieku stanowią tam swoiste, bardzo dziwne, odstępstwo od reguły. A regułą jest widok niemieckiego emeryta, przeplatany czasem przybyszami ze statku, którzy port w Warnemünde znają jako bramę do oddalonego o 2-3 godziny drogi Berlina. Gdzie możemy wrzucić kartki do skrzynki pocztowej? – pytamy panią w księgarni – Po drodze do statku jest skrzynka – odpowiada. Ale my nie ze statku – odpowiadamy obserwując zdziwioną minę i uśmiech – Przepraszam, tutaj wszyscy są ze statku. Skrzynka jest koło kościoła, zaraz za rogiem – wskazuje sprzedawczyni. Warnemünde jest moją ulubioną częścią Rostock. Świetnie połączona z centrum miasta kolejką (Sbahn) oraz szeroką autostradą miejską, którą ciągnie sznur samochodów w każdy letni weekend. Ta, mająca niewiele ponad osiem tysięcy mieszkańców, osada, stała się kurortem dosyć nagle i niedawno, gdy w XIX wieku z wioski rybackiej, przeistoczyła się w miejsce wypoczynku. Zamykając za sobą rozdział stoczniowy, zaprzestając koncentracji na gospodarce produkcyjnej, Warnemünde skierowało się ku turystyce. Ściągając do swojego portu wielkie firmy wycieczkowe, stało się najważniejszym portem Niemiec jeśli chodzi o statki pasażerskie. Ważniejszym, choć skoncentrowanym na towarach, jest tylko Hamburg. Przyjeżdżając do tego miejsca kolejką, niejako naturalnie, za tłumem, przekraczając jedynie mały mostek nad starym ujściem rzeki Warnow, wkracza się na urokliwą portową alejkę am Strand. Większość przyjezdnych po przejściu mostu skręci w prawo, podąży wzdłuż sklepów w kierunku latarni i miejskiej plaży, jednak jeśli na chwile poskromić naturalną miłość do wody i piasku i skręcić w lewo, trafia się na urocze uliczki najstarszej części Warnemünde. To zaledwie kilkadziesiąt metrów, a zdają się one skutecznie ukryte przed tabunami turystów. Spacerowaliśmy po nich z tatą Johannesa i za każdym razem śmiał się na myśl, jak malutkim miejscem była ta miejscowość jeszcze kilkadziesiąt lat wstecz – Wchodzimy w tą uliczkę, idziemy do końca, o tam. Właśnie tam kończyło się kiedyś Warnemünde. Cisza i spokój chyba najbardziej oddają istotę tego miejsca. Absolutnie nikt się tu nie spieszy, nie ma nachalnej obwoźnej sprzedaży, jest stylowo, czysto, na wskroś niemiecko. Choć nie aż tak jak na południu, gdyż ciągle należy pamiętać, że to byłe Niemcy Wschodnie! Większość spaceruje więc po ulicy am Strom, jednak to, co najładniejsze, najbardziej urocze i spokojne, schowane jest dokładnie równolegle do am Strom, za budynkami, na Alexandrinenstrasse. Nie ma znaczenia, gdzie człowiek pójdzie, prędzej czy później trafi na plaży. Plaża miejska w Warnemünde to miejsce niezwykle przyjemne. Przez całe lata istnienia Niemiec Wschodnich, wszystkie plaże w tej części Bundesrepubliki, były plażami dla nudystów. W zasadzie każdy Niemiec i Niemka z północy to nudysta, gdyż ci wyluzowani, otwarci na świat ludzie, nie czują skrępowania faktem, że wszystko widać. Nie ma tej naszej wstydliwości i bogobojności, która nakazuje nam odpowiedni ubiór. To właśnie z naszego powodu, z powodu tych wszystkich bogobojnych nacji przybywających do Rostock, na głównej plaży miejskiej zarządzono, iż należy wypoczywać, kąpać się i opalać jedynie w stroju kąpielowym. Wszystkie pozostałe plaże to miejsca, gdzie bez problemu można rozłożyć się jak nas Pan Bóg stworzył. Ale chyba to, co najbardziej zwróciło moją uwagę w tym sezonie letnim to brak czegoś bardzo charakterystycznego dla Polski… parawanów. Nikt tu nie przychodzi o piątej rano, by zajęć (zagrodzić) swoje miejsce. Nikomu nie przeszkadza obecność innych. W ciągu dnia na plaży leżą turyści, popołudniu przychodzą na nią mieszkańcy. Około szóstej-siódmej nie ma już praktycznie nikogo, pozostaje cisza i szum fal. Jednym z symboli tego miejsca jest najstarsza latarnia zbudowana w 1897 roku. Warto wejść na jej szczyt (2 euro) dla wspaniałego widoku okolicy. Tuż obok znajduje się z kolei jeden z przykładów socjalistycznej architektury – Teepot. Zbudowany w stylu Bauhaus przed wojną, potem zburzony przez nazistów i odbudowany w latach 60. ubiegłego wieku, dziś jest domem dla wielu nadmorskich restauracji. Drugi najlepszy widok na okolicę znajdziemy w charakterystycznym, najwyższym budynku w okolicy. Hotel Neptun i Sky Bar na osiemnastym piętrze to absolutna i totalna geriatria, gdzie nawet poziom klimatyzacji ustawiony jest pod przebywających w hotelu staruszków na niemieckich emeryturach (nikogo innego nie stać na to miejsce), a jednak serwuje się tam przepyszne kawy i ciasta, które w tych okolicznościach przyrody smakują po prostu niebiańsko. Przed powrotem do centrum Rostock, warto przejść przez mostek łączący am Strom ze stacją kolei, skierować się dalej przez ciasny tunel, przez który, jak mówił tata Johannesa, przechodzą ludzie całego świata, by potem skręcić w kierunku przystani, gdzie cumują gigantyczne wycieczkowce. Stamtąd odpływa prom (1,5 euro), który zabierze nas na drugą stronę, do miejsca, gdzie nie spaceruje już prawie nikt. Idąc wzdłuż falochronów prowadzących do czerwonej latarni przy wyjściu z portu, można poddać się totalnemu relaksowi i ciszy panującej wokół. Nad morzem można spędzić cały dzień, robiąc coś, albo kompletnie nic nie robiąc, wedle uznania. Przyjdzie jednak moment, gdy człowiek wróci do miasta. Zanim dotrze do ścisłego centrum starego miasta w Rostock, warto zatrzymać się po drodze przy jeziorze łabędzim, gdzie nad samą wodą ulokowano największy w Meklemburgii obiekt przeznaczony dla sztuki nowoczesnej – Kunsthalle, jedyne nowe muzeum zbudowane w Niemczech Wschodnich. Na zakończenie dnia w Rostock, polecam zaś kajaki w centrum miasta. Urokiem tego miejsca jest bowiem jego niezwykle bliski kontakt z naturą. Od plaż, przez rzeki i jeziora, po majestatyczne wydmy i dzikie plaże, wszystko w zasięgu ręki. Na kajaki nie trzeba nawet wyjeżdżać z centrum miasta. Rostock to naprawdę przyjemne miejsce. Na wakacje, urlop, albo chociażby weekend. A Wy, macie jakieś takie małe i niekoniecznie znane miejsca w Niemczech, do których warto wpaść? Praktycznie: Dla osób z Krakowa najłatwiejszym (i często bardzo tanim) środkiem transportu jest Easyjet z Krk do Hamburga. Dla innych regionów Polski dojazd do Szczecina i pociąg Szczecin – Rostock Z Hamburga, zakładając lot z Krakowa, przejazd na Mecklemburg-Vorpommern Karte (kupowana w czerwonych automatach Deutsche Bahn uprawniająca do przejazdów wieloma środkami komunikacji i pociągami Regional) W Rostock najlepiej przemieszczać się na karcie dziennej – Tagesskarte za 4,5 euro

kawałek grecji w szwecji